Chemia liryki i satyry

2025-05-29

Z Juliuszem Wątrobą, poetą, satyrykiem, prozaikiem, autorem ponad pół setki tomików i książek, a przede wszystkim mieszkańcem Rudzicy rozmawiamy o Śląsku Cieszyńskim, pisaniu, przyrodzie i potrzebie kontaktu z drugim człowiekiem.

Redakcja: Całe życie w Rudzicy? Skąd takie przywiązanie u poety o wolnym duchu?

Juliusz Wątroba: Według mądrości ludowej, którą  podzielam, ludzie dzielą się na pnioki, krzoki i ptoki. Pnioki to tacy, którzy przywiązani są do miejsca, gdzie się ulęgli i nie są chętni, żeby się gdzieś przenosić. Należę do takich pnioków i wcale tego nie żałuję. Miałem możliwość mieszkać choćby w Bielsku, ale mnie w moim rodzinnym domu jest bardzo dobrze. Tu się urodziłem, wcześniej mój ojciec, mama – dwie działki dalej. To jest moje miejsce na ziemi i pozostanie tutaj było świadomym wyborem.

Trochę pojeździłem po świecie, po Europie przede wszystkim, od Krety po Norwegię i Finlandię, Paryż, Rzym, Watykan, Londyn, no, gdzie tylko można. Ale to w Rudzicy mi się dobrze pisze i myśli. Dobrze, że to wszystko widziałem, takie tchnienie świata, inne spojrzenie. Na Krecie na przykład: pięknie, niebo, białe domeczki, morze, plaże, wrażenie, że to raj na ziemi. Ale za chwilę przejechał karawan z trumną i już wszystko wraca na swoje miejsce: o, to jednak nie jest raj, tu też ludzi umierają. Ostatecznie poza zdjęciami, to niewiele zostaje. Bo w Rudzicy moje miejsce. I to przywiązanie też stanowi sferę naszych doznań, pozbieranych od tych kilkudziesięciu pokoleń naszych przodków, którzy tu żyli.

Z wykształcenia i wykonywanego zawodu jest pan włókiennikiem. Dziś już na emeryturze. Nie żałuje pan, że od razu nie zajął się zawodowo pisaniem wierszy czy choćby jakimś innym humanistycznym zajęciem?

Dokładnie to jestem „magistrem inżynierem chemicznej technologii”. Pierwsze wiersze pisałem, kiedy jeszcze nie umiałem pisać – jako dziecko w głowie sobie układałem. Dla mnie to była – ale i dzisiaj,  prawie 70 lat później dalej jest – kwestia wrażliwości. Z tym przychodzi się na świat, tego się nie da nauczyć, nie załatwi tego żaden prezes. Dla mnie to jak oddychanie, muszę pisać. Ale  też wiedziałem, że nikt się z pisania nie utrzyma, nawet noblista Miłosz nie  był w stanie wyżyć z pisania wierszy. Miałem tego świadomość, dlatego między innymi skończyłem politechnikę. W podstawówce miałem szczęście, bo trafiłem na świetnego nauczyciela chemii, Alfonsa Urbańca. Który tak nas „zaraził” chemią, że nawet u siebie na strychu robiłem takie eksperymenty, że o mało dom nie wyleciał w powietrze. To też wybór kierunku technicznego, chemicznego nie był dla mnie problemem. Najpierw skończyłem technikum włókiennicze, dzisiaj to Bielska Szkoła Przemysłowa, potem bielską filię Politechniki Łódzkiej na wydziale włókienniczym.

Moje pójście na studia nie było taką oczywistą sprawą. Urodziłem się tutaj, w drewnianej chałupie. Teraz już jej nie ma, zastąpił ją dzisiejszy dom, wybudowany przez rodziców w 1954 r., kiedy się urodziłem. Ojciec pracował w fabryce mebli w Jasienicy, potem z powodu choroby przeszedł na rentę. Żyliśmy raczej biednie, więc, jak mnie przyjęli na politechnikę, to zapytałem rodziców, czy mam studiować, czy może uważają, że powinienem iść do pracy, by jakoś wspomóc rodzinę. Ale byli dumni, że mogę się tak realizować, jak im samym warunki w młodości nie pozwoliły. Zacząłem więc studia, na tyle dobrze mi szło, że dostałem stypendium fundowane z włókienniczej, nieistniejącej już Wegi. A potem poszedłem do pracy, gdzie byłem mistrzem wykończalni, mając „pod sobą” chyba ze sto osób, głównie kobiet. Później pracowałem w spółdzielni, która się przepoczwarzyła w spółkę, jako kierownik wykończalni. Aż do choroby.

Przyszła nagle?

Nowotwór złośliwy zjawia się nagle, u mnie w czerwcu 2009 roku. Szok. Potem radio i chemioterapia. Schudłem, ważyłem trzydzieści kilka kilogramów,  cień człowieka. Dodatkowo depresja. Koszmar. Dr Leśniak uznał, że w tym stanie nie nadaję się do operacji, bo najzwyczajniej organizm jej nie wytrzyma i zejdę mu na stole operacyjnym. Dopiero w lipcu rok później mój stan fizyczny i psychiczny się poprawił, przynajmniej na tyle, że  można było ryzykować operację.

Pana znajomi mówią, że uzdrowienie było cudem.

Też tak uważam. Najpierw to, że przeżyłem ten rok, kilkukrotne pobyty w szpitalu, namaszczenie chorych... Potem operacja, która się udała.

A później mozolne wracanie „do siebie”, uczenia się wszystkiego od nowa: chodzenia, mówienia, mycia zębów, najprostszych czynności. Nie mówiąc o pisaniu. Spotykali mnie znajomi: – Napisz coś! A ja nie byłem w stanie sformułować zdania. Przez cały ten trudny czas wspierali mnie najbliżsi, a także życzliwość  znajomych. Gdy jako tako doszedłem do siebie, to redaktor naczelny „Kroniki Beskidzkiej” przekonywał mnie, bym spisał moje chorobowe przeżycia. Początkowo się wahałem, ale przekonał mnie, że  warto dać świadectwo zmagań z chorobą – nie dla siebie, a dla innych, którzy się znaleźli w podobnej sytuacji, by ich wesprzeć i uwierzyli, że da się przeżyć. Tak powstały teksty, drukowane w „Kronice Beskidzkiej”, a później książka „Od nocy do świtu” w Wydawnictwie Naukowym Śląsk.

Zmieniło się moje nastawienie do samego siebie, stałem się bardziej otwarty. Dziś wychodzenie na scenę nie stanowi dla mnie żadnego problemu. Wcześniej, zjadała mnie ogromna trema, paraliżująca. To wychodzenie czy dochodzenie do siebie zabrało mi blisko trzy lata. Pierwszym  wydarzeniem po „powrocie do życia”, był wyjazd do Kolonii, gdy ukazał mój dwujęzyczny tomik i w konsulacie miałem spotkanie autorskie. Nie czułem tremy, napięcia, rozmowa jak ze starymi znajomymi, świetny kontakt.

Aż tak bardzo zmieniło się pana nastawienie?

Nie do poznania. Wcześniej miałem przecież też spotkania autorskie, spotykałem się z ludźmi, ale niepotrzebnie człowiek to tak przeżywał. To się  diametralnie  zmieniło. Wszystko nabrało właściwych proporcji. Mogłem być sobą, a nie chować w sobie, zwijając w kłębek, jak jeż bez kolców. To prawdziwe szczęście. Mogłem się realizować wielorako i różnorodnie: jako liryk – to po ojcu, czy satyryk – to po dziadku Teofilu, jako kabareciarz, autor spektakli, a nawet kompozytor wykonujący na scenie piosenki autorskie. Kabaret stał się dla mnie odskocznią od pisania wierszy. I cenię sobie to środowisko, bo zauważyłem, że choćby nawet kabarety byłyby  najgłupsze, to występują w nich inteligentni ludzie. Liczy się przede wszystkim kontakt z publicznością, tego się nie da wyuczyć na pamięć jak roli teatralnej.

To moje szczęście, bo nie popadam w jednostajność, ciągle się mogę rozwijać, zwijając się równocześnie. Jednym słowem: być sobą. Zaś samo pisanie, czy prezentowanie tego, co wykluło się w przewrażliwionym łebku, jest najwyższą formą prawdziwej wolności.

Jak wcześniej pan sobie radził z przełamaniem nieśmiałości?

Pisanie wierszy  było bezpiecznym zajęciem. Drukowałem w wielu pismach, Debiutowałem satyrycznie w legendarnych „Szpilkach”, lirycznie w miesięczniku pracy twórczej „Radar”. A jeszcze wcześniej brałem udział w konkursach literackich, w całym kraju, gdzie wiersze były nagradzane. Jeździłem po odbiór nagród, poznawałem wspaniałych ludzi. To oswajało moją nieśmiałość. Gdy po raz setny zostałem laureatem, to zrezygnowałem. Za to zaproponowano mi wstąpienie do Związku Literatów Polskich i zmieniły się moje role – z uczestnika konkursów stałem się jurorem i na posumowaniach konkursów musiałem zabierać głos, pokazywać się publicznie, pokonując tremę.

Tworzy pan całe życie, jak przyznaje, zanim jeszcze nauczył się pisać. Można się nauczyć pisania wierszy?

Mogę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że pisania wierszy nie da się nauczyć, tak jak matematyki w szkole, bo przecież nie ma szkół poetów! I nigdy nie będzie. Oczywiście, wiedza humanistyczna bardzo się przydaje, ale ukończenie studiów polonistycznych wzbogaca tylko o wiedzę. Znałem świetną poetkę z Zakopanego, która nie umiała czytać ani pisać, a tworzyła wyjątkowe utwory, które zapisywała jej wnuczka. Mówiąc skrótowo, do tego, by pisać, potrzebna jest wrażliwość i wyobraźnia. To cechy, z którymi przychodzi się na świat, zapisane w genetycznym kodzie.

Czyli w pana przypadku przychodzi natchnienie, jeden moment i wiersz gotowy?

Z poezją tak jest, ale piszę też inne rzeczy, mówię o prozie, które wymagają intensywnej pracy nad tekstem. Teraz, gdy już nie pracuję zawodowo, ułożyłem sobie pod moje pisanie cały plan dnia, zorganizowałem miejsce, mam swój, pełny książek i bałaganu pokój, który jest moim królestwem, choć bez tronu, korony i berła. Kiedyś było trudniej, gdy pracowałem zawodowo, ale i z tym sobie radziłem. Pisałem wtedy tylko w soboty i niedziele. Wstawałem rano o czwartej, robiłem kawę i tup, tup, wchodziłem na górę do swojego pokoiku na poddaszu i tam pisałem. Tak było przez lata – przez tydzień nic, a potem przychodzi sobota i niedziela. Nic na siłę, ale gdzieś tam podświadomie, przez pozostałe dni zbierały mi  się pomysły na nowe wiersze. W czasie tych chwil tam, na górze czułem prawdziwą wolność, taką twórczą, bez której nie da się pisać. Nikt mi nie mówił, co mam pisać, jak mam pisać, sam o tym decydowałem. Oczywiście, co innego, gdy przychodzi moment, kiedy chce się dzielić efektami, mądrzejszego czy głupszego, pisania. Wtedy trzeba się zastanowić i wybierać.

Dziś tak patrzę i myślę, że w moim przypadku dobrze sprawdziło się przysłowie „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”. Bo pracując zawodowo czułem się, jakbym pisał z zaciągniętym hamulcu ręcznym i jeszcze próbowałem z piątego biegu ruszać. Bo to było jednak bardzo wyczerpujące i wymagające – nie dość, że przez tydzień roboczy wstaje człowiek o czwartej do pracy, to wtedy, gdy ma wolne, w sobotę i niedzielę, też poddaje się temu rygorowi.

Ale po tych wszystkich przejściach wreszcie odżyłem, i dzisiaj to wygląda tak: wstaję rano, jem śniadanie, trochę się pokręcę, potem robię kawę i już nie na górę, ale obok, do swojego pokoju, jestem do dyspozycji… sobie. I tak codziennie. Nie zawsze udaje się coś napisać, nic na siłę, ale trzeba czuwać, by nie przegapić tej chwili, w której wiersz się chce napisać. Czyli od tej dziewiątej do czternastej jestem do dyspozycji muz. Jak mi już nic nie idzie, to włączam komputer i piszę prozę – powieść, albo felieton, np. do Magazynu Samorządowego „Jasienica”. Mam nawet świeczkę ekologiczną, robiąc  sobie nastrój.  Tak już poważnie mówiąc, lubię ogień, on ma jakąś pierwotną, dziwną moc. Czasy się zmieniają, świat się zmienia, ludzie się zmieniają, a ogień trwa.  Zawsze taki sam.

A pana nastawienie do świata? Po takich przeżyciach wiele osób obserwuje u siebie duże zmiany.

Chyba się nie zmieniłem, nie zmieniłem swoich przekonań. Wewnątrz jestem cały czas taki sam jak kiedyś. Ale zacząłem na przykład dostrzegać drobiazgi, których wcześniej nie zauważałem. Dziś idąc miastem już nie mam, jak dawniej, wzroku wbitego w chodnik, ale patrzę przed siebie, podziwiam architekturę, wszystkie detale, te kamienne biusty pań, które wcześniej umykały mojemu wzrokowi.

Lubię chodzić, zresztą narzuciłem sobie, aby nie skapcanieć, nie zardzewieć, żeby codziennie, te zalecane przez lekarzy osiem tysięcy kroków zrobić. Lubię podejść do tężni, tutaj, w Rudzicy. Człowiek widzi góry, a powietrze jak nad morzem, więc oddycha pełną piersią. A jeszcze ludzi spotka i może swoje społeczne potrzeby zaspokoić. A to menel się przyplącze, a tu na księdza proboszcza się natknie, jakąś starszą parę. I świetna okazja do porozmawiania się trafia. Takie spacery bardzo dokształcają.

Ja w ogóle lubię takie sytuacje. Kiedyś miałem więcej ku nim okazji, gdy dojeżdżałem autobusem do pracy w Bielsku. Najpierw trzeba było dojść na przystanek, potem poczekać na autobus, wcisnąć się w niego, sama jazda autobusem to też chwila na porozmawianie, wysiąść i dojść gdzie trzeba. Ile rzeczy po drodze się działo. Dziś już – i nie mówię tylko o sobie – coraz rzadziej dochodzi do takich sytuacji. Z punktu A do punktu B, bez dodatkowych atrakcji, własnym autem.

Znów pan żartuje. No to pomówmy o pana nastawieniu do świata. Z wierszy i felietonów bardzo przypominają to, jakie miał święty Franciszek, z umiłowaniem natury, radością z obcowania z przyrodą, zarówno z ludźmi, jak i zwierzętami, roślinami, drzewami.

To bardzo bliska mi postawa. Jestem człowiekiem wierzącym i to właśnie Bóg świętego Franciszka najbardziej do mnie przemawia: radosny, stwarzający piękny i dobry świat, odnoszący się z miłością do wszelkiego stworzenia. Gdybym mógł wszędzie sadziłbym drzewa, jak to zrobiłem u siebie w ogrodzie. Boli mnie, gdy się je bezmyślnie wycina, przecież dają nam tlen, oczyszczają powietrze, a żeby wyrosły nie wystarczy jednego ludzkiego życia. I jak tu dzieci uczyć ekologii?

Może młodzi się opamiętają i zawalczą o to, by ziemia była piękniejsza?

Rozmawiał: Mirosław Łukaszuk

Juliusz Wątroba urodził się w 1954 r. w Rudzicy. Poeta, prozaik, satyryk, kabareciarz. Opublikował 58 książek: poezje, satyry, fraszki, aforyzmy, powieści, opowiadania, felietony, reportaże. Autor musicali, spektakli, programów kabaretowych, tekstów pieśni i piosenek autorskich. Setki jego wierszy ukazało się w pismach literackich, kulturalnych, satyrycznych i w edycjach zbiorowych. Laureat stu konkursów literackich. Jego utwory były tłumaczone na język angielski, niemiecki, czeski, słowacki i bułgarski.

W latach 1989-2004 współpracował z Polskim Radiem, gdzie  jego utwory interpretowali najwybitniejsi aktorzy. Członek kabaretu TON, założyciel i autor kabaretu FANaberie. Zagrał główną rolę w 270. odcinku popularnego serialu „Szpital”, a także, wspólnie z Sabiną Głuch, we własnym spektaklu satyryczno-lirycznym „Pociąg pospieszny do miłości”, którego premiera odbyła się w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej w 2016 r. Jest też główną postacią filmu dokumentalnego „Szczęśliwe miejsce, które ma poetę” w reżyserii Ewy Borysewicz.

Członek m.in. Związku Literatów Polskich (w latach 2015-2023 prezes katowickiego Oddziału ZLP) i Stowarzyszenia Autorów ZAiKS. Należy do zespołu redakcyjnego Niezależnego Kwartalnika Literacko-Artystycznego „Post Scriptum”.

Za twórczość literacką otrzymał wiele nagród i wyróżnień, m. in. nagrodę Prezydenta Bielska-Białej IKAR (dwukrotnie), odznakę Zasłużony Działacz Kultury, nagrodę Starosty Bielskiego im. Ks. Józefa Londzina, Odznakę Za Zasługi dla Województwa Bielskiego, Nagrodę Marszałka Województwa Śląskiego, Złotą Odznakę za Zasługi dla Województwa Śląskiego, Nagrodę im. Władysława Orkana (Warszawa), Medal Zasłużony Kulturze Gloria Artis.

Foto: Bielski Rynek - ludzie, miejsca, wydarzenia 

 

 

Zobacz też:

Awans do finału Mistrzostw Śląska w siatkówce plażowej

Wspaniałe wieści z Żor. W niedzielę, 25 maja, Anna Bielska – uczennica klasy ósmej Zespołu Szkół Szkolno-Przedszkolnego w Jasienicy oraz zawodniczka BKS-Stal Bielsko-Biała – wspólnie z klubową partnerką Hanną Zuber zdobyła 2. miejsce w półfinale Mistrzostw Śląska Młodziczek w siatkówce plażowej.

Retencja i konsultacje

Budowę zbiornika retencyjnego Międzyrzecze w gminie Jasienica oraz czterech polderów w Czechowicach-Dziedzicach zakłada „Program redukcji ryzyka powodziowego dla zlewni rzeki Iłownicy i Białej”, jakie wiceminister infrastruktury  Przemysław Koperski przedstawił w Bielsku na spotkaniu z samorządami dotkniętymi ubiegłoroczną powodzią.

Medale młodej badmintonistki

Srebrny i brązowy medal zdobyła Marlena Pudło podczas prestiżowego Super Grand Prix Młodzików Młodszych w Miliczu.

Logo Monitor Polski
Logo Dziennik Ustaw
Logo Lokalna grupa rybacka Bielska Kraina
Logo Związek Powiatów Polskich
Logo OLZA Stowarzyszenie Rozwoju i Współpracy Regionalnej
Logo Powiatu Bielskiego
Logo Śląskie. Pozytywna energia
Logo Euroregion Śląsk Cieszyński
Logo LGD Ziemia Bielska
Logo Katowickiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej

Zobacz najnowszy numer

miesięcznika gminy Jasienica